Strona główna

Jak zniszczyły mnie ZABURZENIA ODŻYWIANIA

Do tego wpisu zabierałam się od czasu powstania tej strony, czyli już od kilku miesięcy. Do tego, aby w końcu zamienić myśli w czyny, popchnął mnie między innymi ostatni filmik Kai na YT o tej tematyce.

Wśród zaburzeń odżywiania wyróżniamy anoreksję, bulimię, napady kompulsywnego objadania, ortoreksję i inne. Wymieniłam te najbardziej powszechne w świecie fitness, choć ta pierwsza zdaje się nie dotyczyć trenujących, to jednak wszystko sprowadza się do podobnych cech i objawów.

Po pierwsze należy sobie powiedzieć, że mimo tego, że widzimy wychudzone ciało, to jest to skutek, a nie objaw sam w sobie. Choruje głowa, a cała reszta to tylko widoczne ogniwa, które zostały wybrane jako punkt ataku pewnych problemów w psychice.

Jak się to u mnie zaczęło…

Powiedziałabym ,,normalnie” 😉 Jestem świadoma, że spora część osób, która mnie teraz czyta, przeszła przez ten problem. Jeśli nie – jesteście ogromnymi szczęściarzami i nigdy nie popełniajcie tego błędu.

Mówiąc ,,normalnie” mam na myśli złoty standard – nie byłam gruba (zdjęcie niżej), ale w jakiś sposób wkraczając w świat fitness, zobaczyłam piękne, wysportowane i docięte sylwetki zawodniczek. Patrzyłam na nie – na sześciopaki, pośladki, zarysowane barki (i sztuczne piersi) Patrzyłam na siebie – i… widziałam zarysowany brzuszek, w sumie szczupłe ciało, ale co zaczęłam robić – zaczęłam się PORÓWNYWAĆ. Oczywiście w efekcie tego, w mojej głowie byłam już niedoskonała. Niedoskonała, bo inna. Bo byłam sobą.

 

 

Jak widać – nie byłam gruba, ani otyła. Trenowałam i to wystarczyłoby aby zostać zdrową i szczęśliwą. Niestety historia potoczyła się inaczej.

 

Powoli zaczęłam wprowadzać zmiany w swojej diecie. Najpierw bez napojów gazowanych. Potem bez słodyczy. Potem bez fast-food’ów. Potem bez niczego, co miało cukier w składzie lub jakikolwiek niepożądany dodatek (np. jakiś konserwant)  – keczup był już dla mnie przestępstwem,  jasne pieczywo cheat’em i było na polu cenzurowanym. Lecimy dalej: unikałam tłuszczu (nic nie smażyłam, nie dodawałam masła, unikałam tłustszych mięs). Następnie nie spodobały mi się węglowodany. W odstawkę poszły ziemniaki,  wszelkie formy pieczywa, nabiał (bo kefir, maślanka, mleko miały również jakąś część węglowodanów w składzie), byłam ostrożna co do owoców.

Co wtedy jadłam? Właściwie ciężko mi sobie przypomnieć, ale pamiętam, że na potęgę i jako podstawę: chudego tuńczyka z wody, kurczaka, warzywa, jajka, serek wiejski oraz płatki owsiane na wodzie, czasem nawet bez słodzika. Piłam dużo zielonej herbaty oraz czarną kawę. Od czasu do czasu wpadały jakieś niewielkie ilości jogurtu naturalnego, pełnoziarnistego makaronu, kaszy lub ryżu brązowego.

Pomijając fakt jak niedoborowa była moja dieta uwzględniająca trzy produkty na krzyż, to wszystko byłoby jako tako, gdyby nie to, że ja panicznie bałam się tego jedzenia. Odliczałam wszystko co do plasterka ogórka. Nadprogramowy kęs pomidora skutkował płaczem i wyrzutami sumienia.

Wszystko to oczywiście zaczęło przekładać się na moje treningi. Trenowałam w ukryciu, każdą wolną chwilę pożytkowałam na przykład na skakanie pajacyków przez 3 minuty, obsesyjnie robiłam cardio jeżdżąc przez godzinę dziennie rowerem lub biegając i gorliwie wierząc, że od punkt 30 minuty aerobów zaczynam spalać tłuszcz, co napędzało mnie do dalszego działania. Trenowałam 7 razy w tygodniu choć czasem nie miałam już siły.

Nie trwało długo – ze szczupłej normalnej dziewczyny zamieniłam się w cień siebie.

 

Oczywiście jako osoba chora, totalnie nie dostrzegałam w sobie problemu. Byłam pewna, że rodzina, przyjaciele, znajomi przesadzają i nie rozumieją mojego ZDROWEGO STYLU ŻYCIA. Przysięgam, że jak teraz o tym wszystkim myślę, jest mi po prostu wstyd. Objawy i zachowania, które wtedy towarzyszyły mi w życiu należą do typowych kryteriów diagnostycznych zaburzeń odżywiania:

– chowałam jedzenie: w kieszeniach, torbach, szafkach, kłamiąc, że je zjadłam

– pochowane jedzenie wyrzucałam do śmietników gdzieś na dworze

– skrobałam na przykład masło z bułki i ,,chowałam” je  pod paznokciami

– jedząc wspólnie przy stole udawałam często, że moje jedzenie jest zimne i muszę je podgrzać, szłam z talerzem do kuchni i tam wyrzucałam pewną część jedzenia, aby zjeść mniej

– często płakałam, gdy byłam zmuszona do jedzenia

– unikałam wyjść do ludzi, spotkań towarzyskich – bałam się obecnego tam ,,niezdrowego” jedzenia i tego, że musiałabym je zjeść

O całym stresie, obsesji, myśleniu tylko o jedzeniu, kaloriach i mojej sylwetce nie muszę nawet mówić. Każdy, kto to przeszedł, wie, że to nie jest życie. Dla mnie był to po prostu koszmar.

 

Przez lata utrzymywania tak niskiego poziomu tkanki tłuszczowej i skrajnego deficytu w diecie cierpiałam na wszystkie symptomy wyniszczenia: włosy leciały mi garściami, kości na kręgosłupie przebijały mi skórę do krwi, gdy robiłam brzuszki. Moje hormony były w rozsypce: wstawałam w nocy zlana potem, chociaż temperatura była neutralna. Nie spałam w nocy, budziłam się kilka/kilkanaście razy, wstawałam do toalety, budziłam się przed budzikiem, bo byłam wiecznie niespokojna i zestresowana. Niestety, muszę powiedzieć, że stany depresyjne (głodówka, kompulsy, niskie poczucie własnej wartości) nie były mi obce. Mój układ hormonalny był w rozsypce. 

Jakie są przyczyny zaburzeń odżywiania?

Właściwie odpowiedzią na to pytanie, jest cała praca dyplomowa, którą obecnie piszę, postaram się więc nie rozwijać nadmiernie, a jedynie nakreślić najważniejsze kwestie, czyli między innymi: rodzina (presja w dzieciństwie, brak wsparcia, niewłaściwie wychowanie, brak zrozumienia, poczucie wyobcowania), środowisko (rówieśnicy), mass media (Instagram, reklama, przemysł odzieżowy, spożywczy), ciężkie wydarzenia i traumy w życiu, nasze emocje: poczucie braku kontroli nad swoim życiem, poczucie braku miłości, ciepła, zrozumienia, negatywny obraz własnego ciała, niechęć do siebie i niska ocena siebie.

Ja w  tamtym czasie kompletnie nie byłam sobą i najbardziej niesamowite jest to, ze wspominając tamte czasy, patrzę na siebie jak by z boku. Gdyby wtedy ktoś żył za mnie moim życiem. I niestety myślę, że właśnie tak było. Zatraciłam wiele fajnych chwil, które dziś wspominałabym z uśmiechem na twarzy. Swoje depresyjne nastroje odreagowywałam na swoich bliskich. Nie wspomnę nawet o wizytach u lekarzy, szpitalach i całej palecie leków jakie przypisywane mi były jedne za drugimi i tysiącach, naprawdę tysiącach jakie poszły choć w tym wszystkim strona materialna powinna mieć najmniejsze znaczenie.

 

 

 

Jak z tego wyszłam?

Walczyłam z tym kilka lat, z lepszym lub gorszym skutkiem, miałam nawroty. W całym tym marnym procesie oczywiście przyplątało się nowe zaburzenie w gratisie: napady kompulsywnego objadania. Gdyby nie to, że nie potrafię wymiotować i zmusić się do tego, pewnie przeszyłyby w bulimię. Kompulsy zostały na bardzo długo, nawet do teraz muszę na siebie bardzo uważać, kontrolować stres, emocje i sposób odżywiania, bo niestety wciąż gdzieś zdarzały się te epizody (oczywiście nie tak często jak dawniej, kiedyś to było 1-3 x w tygodniu naprzemiennego objadania i głodowania przez kolejne dni – koszmar)

Dziś patrzę na to z niedowierzeniem, przerażeniem i jest to dla mnie jak zły sen. Zmądrzałam kilka lat temu, dojrzałam, poukładałam w głowie wiele spraw i przede wszystkim… JA CHCIAŁAM ZMIAN. Z całego serca chciałam: więcej tkanki tłuszczowej i zdrowszych relacji z dietą i jedzeniem.  Od kilku lat nie zeszłam z poziomem tkanki tłuszczowej poniżej optymalnego dla mojego organizmu poziomu i wolę raczej bardziej wyluzować z dietą niż narzucić sobie nadmiar restrykcji. Które wiemy, jak się kończą…

 

 


Przestrzegam Was przed tym, ponieważ mimo wyzdrowienia, to zostaje w nas na zawsze. Mimo, że wszystko poukładamy jak trzeba, to do końca życia gdzieś zostaje ta kropla, ten zalążek, który pod wpływem jakiś czynników może się znów rozwinąć. Do końca życia trzeba być ostrożnym aby nie popaść w nadmierną kontrolę, nie popaść w chęć super redukcji, nie stawiać sobie zbyt dużych wymagań, nie wchodzić w fazy testowania super diet i eliminacji, bo to może (choć nie musi) znów powoli, małymi krokami, doprowadzić do pewnych zaburzeń. Jako osoby, które to przeszły, jesteśmy już na czerwonym polu, z predyspozycjami do tego typu zachowań.

Dziś nie jestem idealna, ale szczerze? Nawet nie chcę być, bo to właśnie dążenie za chorymi ideałami mnie zgubiło.

Swój cel osiągnęłam – nie sprawdzam 7832132687 razy dziennie stanu brzucha w lustrze i nie płaczę, gdy przybędzie mi kilogram czy dwa. Jeśli swoim działaniem, swoją pracą, postami komuś pomogę – tym bardziej się cieszę.

Często dostaję od dziewczyn zmagających się z tym problemem pytania: JAK?! Jak z tego wyjść?

Piękne kobietki, wszystko jest w Waszej głowie. Zmiany nie przyjdą w tydzień, dwa czy w miesiąc. Jeśli nie dajecie rady same, zwróćcie się do dobrego specjalisty.

 

 

Obecnie utrzymuję stan dla mnie komfortowy: najedzona, szczęśliwa, spełniona 🙂

 

Czy jestem w stanie zrobić kolejny raz taką formę?

Oczywiście, a nawet dużo lepszą (mam już kilka kilogramów masy mięśniowej więcej na sobie)

Najważniejsze pytanie: czy chcę to zrobić kolejny raz?

NIGDY.

Wolę nie mieć super dociętej figury, ale wolę być ZDROWA, SZCZĘŚLIWA I MIEĆ ENERGIĘ DO ŻYCIA. Taką siebie kocham najbardziej. Nie pozwólcie tej najpiękniejszej cząstki siebie zabrać chorobie.

Trzymam za Was kciuki.

 

 


 

DOSTĘPNY JEST TAKŻE MÓJ E-BOOK! (ostatnie sztuki, potem nie będzie dalszej sprzedaży)

,,Najpopularniejsze systemy żywieniowe” zakupicie tutaj: klik

Najgorętsze tematy dietetyczne w jednym miejscu: low carb, paleo, problemy z utratą tkanki tłuszczowej i wiele, wiele innych w jednym miejscu ???? 

Lub najszybciej kontaktując się bezpośrednio ze mną przez maila:
paula.fit@wp.pl